Rok 1971. Pierwszym sekretarzem KC PZPR jest Edward Gierek. Polskie Radio zaczyna nadawanie audycji „Lato z Radiem”, swój ostatni mecz dla reprezentacji Brazylii rozegrał Pele. A Polska ma dwóch przedstawicieli w ćwierćfinałach Europejskich Pucharów! Mało kto się spodziewał, że na następne takie wydarzenie przyjdzie nam czekać 53 lata. Cofnijmy się jednak w czasie. Górnik Zabrze z Włodzimierzem Lubańskim podejmuje Manchester City, zaś na drodze Legii Warszawa z Kazimierzem Deyną w składzie pojawia się Atletico Madryt.
Górnik Zabrze grał w Pucharze Zdobywców Pucharu, czyli rozgrywkach przeznaczonych – jak sama nazwa wskazuje – dla zwycięzców krajowych pucharów. Legia Warszawa z kolei grała w Pucharze Europy.
O Trójkolorowych ze Śląska, którzy prawie wygrali europejski puchar
Historia Górnika Zabrze być może jest nam, polskim kibicom znana nieco lepiej. Ledwie rok wcześniej „Żabole” zagrały w finale Pucharu Zdobywców Pucharu w Wiedniu. Tam rywalem Górnika był Manchester City. Mecz rozgrywany był w deszczu. Wynik otworzył Neil Young w 12. minucie, dwie minuty przed przerwą bramkę strzelił Francis Lee. Powiada się, że 2:0 to bardzo niebezpieczny wynik, jednak tym razem los dla „The Citizens” był łaskawy.
W 68. minucie spotkania gola kontaktowego strzelił Stanisław Oślizło. Na tym dorobek strzelecki Górnika się zamknął. Parę minut później Górnik Zabrze miał jeszcze okazję. Strzał oddał Jan Banaś, choć mógł podać do Włodzimierza Lubańskiego, ustawionego w nieco bardziej dogodnej pozycji. Kto wie, co by było wtedy… Jak to śpiewał Kazik Staszewski w utworze „Plamy na Słońcu”: – Gdyby nie słupek, gdyby nie poprzeczka, gdyby się nie przewrócił byłaby rzecz wielka.
Pojawiały się plotki, że piłkarze przed meczem z Manchesterem City… wyszli na zakupy z żonami. To miało być ich priorytetem –a nie gra w finale z angielskim zespołem. Pogłoski zostały zdementowane przez ówczesnego bramkarza, Huberta Kostkę.
– Fakt, przyjechały nasze żony, ale my mieliśmy dwa dolary diety dziennej, a wyjazd trwał trzy dni. Mogliśmy sobie kupić… dwie Coca Cole i tyle. Za wyeliminowanie Romy w półfinale każdy dostał równowartość 30 dolarów. Takie to były czasy – wspomina Hubert Kostka.
Okazja do rewanżu nadarzyła się naprawdę szybko, bowiem już w następnej edycji Pucharu Zdobywców Pucharu. W czasach PRL-u Górnik Zabrze niejednokrotnie bywał ambasadorem polskiego futbolu na europejskich salonach. Awans do finału PZP nie miał być jedynie splotem szczęśliwych zdarzeń i zbiegów okoliczności, a owocem ciężkiej pracy – choć wynik meczu z AS Romą rozstrzygał rzut monetą.
Rok 1971. Kolejna szansa Górnika na europejskich salonach
W następnej edycji wszystko układało się po myśli Górnika Zabrze. W pierwszej rundzie „Żabole” trafili na Aalborg, duński zespół, który miał kłopoty w rozgrywkach ligowych. W ówczesnych czasach to Górnik był stawiany w roli faworyta. Nawet skromne zwycięstwo 1:0 w pierwszym meczu nie było zadowalające dla polskiej opinii publicznej. Potwierdzały się słowa o obniżce formy Górnika. W rewanżu jednak piłkarze ze Śląska zrobili absolutnie wszystko, by krytykom zamknąć usta. Pokonali Duńczyków 8:1 i zameldowali się w 1/8 finałów. Tam czekał ich wyjazd do egzotycznej Turcji.
Piłkarzom Górnika Zabrze przyznano lot charterowy, a w jego trakcie okazało się, że UEFA zmieniła datę meczu. Było to pokłosiem wniosku o przełożenie spotkania w związku z trwającą w Turcji epidemią cholery.
Na Górniku można polegać jak na Zawiszy. Zdobywca Pucharu Polski raz jeszcze udowodnił, że w spotkaniach o wielką stawkę, w których w grę wchodzi prestiż polskiego piłkarstwa, nigdy nie zawodzi. Nie zawiódł też w Izmirze, w pojedynku z Goeztepe. Należą się za to zabrzanom wielkie brawa, 1:0 otwiera bowiem piękne perspektywy w spotkaniu rewanżowym, w którym finaliście ostatniej edycji Pucharu Zdobywców Pucharów wystarczy remis, by znaleźć się znów w elicie najlepszych zespołów Europy. Bardzo obawialiśmy się tego pojedynku. Po remisie reprezentacji Turcji z NRF w Kolonii apetyty piłkarzy Goeztepe poważnie wzrosły. Nie ukrywali oni, że zrobią wszystko, by stać się autorem wielkiej sensacji. Oczywiście brali pod uwagę wszystkie za i przeciw. Zapowiadali, że doping fanatycznej publiczności uskrzydli ich piłkarzy, zmobilizuje do gry w szaleńczym tempie, przed którym Polacy muszą skapitulować […] Zarówno piłkarze zdobywcy Pucharu Turcji jak i ich zwolennicy mocno się przeliczyli. Nie wzięli pod uwagę faktu, że nawet poważnie osłabiony fizycznie i kadrowo Górnik może rozegrać pod względem taktycznym niemal bezbłędną partię. – raportował korespondent dziennika „Sport”, redaktor Bernard Gryszczuk.
Rewanż w Zabrzu poszedł Górnikom znacznie lepiej. W szczególności pierwsza połowa. To jednak wystarczyło, by przypieczętować awans do ćwierćfinału. Trzy bramki Górnika, strzelone kolejno przez Lubańskiego, Banasia i ponownie Lubańskiego, wszystkie przed 45. minutą i sprawa załatwiona. Do drugiej połowy mogli podejść z nieco większym spokojem, co także „Trójkolorowi” uczynili.
Zemsta na wroga – z Bogiem i choćby mimo Boga!
Losowanie ćwierćfinału to już chichot losu. Górnik Zabrze trafia na Manchester City. Znowu. Tym razem na dużo wcześniejszym etapie. Oznaczało to mecz, nie tylko jako przepustkę do półfinału, ale także szansę na dokonanie piłkarskiej zemsty. Być może polskim zawodnikom ikoniczna pieśń zemsty z trzeciej części Dziadów przygrywała w głowach.
Stadion Śląski na pierwszy mecz Górnika Zabrze został zapełniony w całości. Zainteresowanie przewyższyło najśmielsze oczekiwania. Kibice oszaleli na punkcie tego spotkania. „Żabole” czuli, że to, co zobaczą na płycie obiektu, może być wydarzeniem dziejowym. Nie pomylili się.
Górnik Zabrze finalnie zrewanżował się za feralny finał w Wiedniu. W obecności około 90 tysięcy kibiców pokonał zdobywcę Pucharu Anglii 2:0. Bramki strzelili Włodzimierz Lubański oraz Erwin Wilczek. Kluczem do zwycięstwa była pełna kontrola nad grą. „The Citizens” nie byli w stanie panować nad tym, co dzieje się na boisku. Musieli dostosować się pod styl gry i wolę podopiecznych Ferenca Szusza.
– Anglicy powiedzieli, że nie mają już trudności z rozszyfrowaniem muzycznych predyspozycji Polaków. I dodawali zaraz, że rozumieją, na jakiej glebie wyrośli Chopin i Szymanowski. Dziwili się tylko, że nie dochowaliśmy się „własnego” Armstronga, bo nasze ciągotki do orkiestry i instrumentów dętych (Kunicka się kłania) uwidaczniają się na każdym kroku. Zaprotestowałbym może przeciwko tej opinii, gdyby nie 10 marca. Rzeczywiście już od wczesnych godzin rannych mogło brakować tramwajów i autobusów, mogło brakować miejsc w hotelach, ale nie brakowało… trębaczy. Nie ma w tym żadnej aluzji i trzeba ten rzeczownik przyjąć w sposób dosłowny. Wydobyto ze sklepów i ognisk muzycznych trąbki; harcerze zgodzili się (czegóż się nie robi dla Górnika?), by do Katowic i na stadion przetransportowano ich „sygnałówki”, a ponieważ i ten asortyment mógł okazać się zbyt ubogi, więc i myśliwi wyciągnęli swoje „rogi”, które na polowaniu wabią zwierzynę – opisywano mobilizacje lokalnych społeczności na łamach „Sportu”.
Przed rewanżem panował niepokój – czy dwubramkowa zaliczka wystarczy? Do tego wszystkiego doszła kontuzja Włodzimierza Lubańskiego. Finalnie pozwolono mu na grę. Podczas meczu nie brakowało emocji. W Zabrzu był mróz, w Manchesterze z kolei ulewny deszcz. Tym razem to City bardziej chciało wygrać. A jak się czegoś bardzo chce, to w końcu się to dostaje. Nieustraszeni Górnicy pilnowali swojej bramki, jednak to było za mało na uderzenie Iana Mellora w 40. ninucie, a 26 minut później gola strzelił Mike Doyle. Wokół meczu nie brakowało kontrowersji. Duże wzburzenie wywołał fatalny stan murawy w Manchesterze. Były momenty, w których goście mogli przesądzić o awansie do półfinału. Najbliżej gola był Włodzimierz Lubański.
Trzeci, dodatkowy mecz odbył się na neutralnym gruncie – w Kopenhadze. Górnicy mieli raczej dobre wspomnienia związane z Danią. Niestety, musieli uznać wyższość Manchesteru City. Przegrali 1:3. Nie wytrzymali nerwowo i fizycznie. Anglicy byli najzwyczajniej w świecie mocniejsi.
Legia chciała jechać na mecz… w mundurach?
Legia Warszawa także stanęła przed trudnym zadaniem. Rywalem „Wojskowych” był Atletico Madryt. Nie miała również szczęścia do pogody. W Hiszpanii pierwszy raz od 1922 roku zanotowano temperaturę poniżej -20 stopni. Zdrowie nie dopisywało dwóm warszawskim graczom – Kazimierzowi Deynie oraz Bernardowi Blautowi. Na zagranie w arcyważnym spotkaniu pozwoliła temu duetowi doskonała praca doktora Henryka Soroczko. Był on wybitnym specjalistą. Pełnił rolę lekarza polskich sportowców na Igrzyskach Olimpijskich w Rzymie w 1960 roku. Doktor udzielił rad nawet Emanuelowi Olisadabe, gdy ten grał jeszcze w Panathinaikosie.
Wydawało się, że Legia będzie w stanie postawić się rywalom. Niestety, przegrała 0:1 po golu Adelardo Rodrigueza.
– Gra Legii w defensywie nie pozostawiała w Madrycie prawie nic do życzenia. Kilka doskonałych interwencji miał bramkarz Grotyński, który popisał się szczególnie w 21. minucie meczu, broniąc niezwykle ostry strzał Irurety, następnie w 39. minucie po strzale Ufarte oraz w końcowej fazie meczu, kiedy Hiszpanie po raz ostatni natarli z wielkim impetem. Atak Legii, osłabiony brakiem należytego wsparcia od drugiej linii, nie mógł zdziałać wiele, lecz pochwalić należy go za pomoc, jaką starał się przynieść, walcząc w środkowej strefie boiska prawie o każdą piłkę. Nieliczne ataki, które legioniści przeprowadzili, były groźne, niestety nieczęsto kończyły się odpowiednio silnymi i celnymi strzałami – relacjonował spotkanie Grzegorz Aleksandrowicz dla Przeglądu Sportowego.
Porażka jedną bramką nie była jednak jeszcze końcem świata. Rewanż miał mieć miejsce na Stadionie Wojska Polskiego. Legia Warszawa wygrała tę konfrontację z wynikiem 2:1, jednak przez zasadę bramek na wyjeździe „Wojskowi” musieli uznać wyższość Atletico Madryt. Gdyby tylko lepiej pokryli wybitnego strzelca, Ignacio Salcedo w 11. minucie spotkania… Jak wtedy potoczyłaby się historia?
– Z ledwością dopchałem się do loży prasowej, bo koledzy dziennikarze również nie wierzyli w cuda i wcześniej postanowili zająć miejsce na swoich ławkach. Stadion szumiał i huczał na długo przed wybiegnięciem zawodników na boisko. Trenowano okrzyki, wypróbowywano sprawność syren i trąbek. Przed kioskiem z czapeczkami o barwach Legii ustawiły się długie ogonki. Po raz pierwszy w historii naszej piłki kibice mieli się nareszcie w co ubrać, by ich można było poznać – czyimi są zwolennikami. Były także chustki na szyję – jednym słowem, jak w prawdziwym wielkim świecie piłki nożnej – opisywał Jerzy Zmarzlik dla Przeglądu Sportowego.
Mecz z Atletico Madryt miał zatem wreszcie solidną oprawę. Kibice mogli przywdziać barwy swojego ukochanego klubu i wesprzeć go z trybun. Udało się wygrać, ale celem był awans do półfinału. Zabrakło gola. Legionistom nie można było odmówić woli walki i ogromnej chęci zwycięstwa. Trochę szczęścia, trochę umiejętności i mądrego gospodarowania siłami i Atletico zgotowało sobie awans do półfinału Pucharu Europy, gdzie czekał na nich Ajax Amsterdam.
Wokół dwumeczu także uformowała się wysoka, polityczna temperatura. Hiszpania była wówczas rządzona przez gen. Francisca Franco – faszystowskiego dyktatora. Działacze Legii obawiali się, jak przyjęta zostanie drużyna reprezentująca kraj z Układu Warszawskiego. Zaczęto snuć rozważania, czy do Hiszpanii nie przylecieć w mundurach! Koniec końców „Legioniści” wylądowali tam w strojach cywilnych.
W 2012 roku po części nawiązano do sukcesu z lat 70. Wówczas ostatni raz mogliśmy cieszyć się z obecności dwóch polskich drużyn na wiosnę w Europejskich Pucharach. Legia Warszawa i Wisła Kraków zdołały awansować do 1/16 Ligi Europy, jednak tam zostali zweryfikowani przez kolejno Sporting CP oraz Standard Liege.
Kiedyś Manchester City i Atletico Madryt, dziś Chelsea FC i Real Betis
Wszystkie wyżej przytoczone historie były imponujące. Wciąż są wizytówką polskiego futbolu czekającą, aż ktoś wreszcie ją zaktualizuje. Robi to młode pokolenie trenerskie – Adrian Siemieniec i Goncalo Feio. Od pięknej historii, którą w Lidze Konferencji napisał Lech Poznań, wreszcie możemy przestać wstydzić się polskiej piłki w Europie. Jesteśmy tam, gdzie nasze miejsce – na salonach. Zapracowali na to ludzie, którzy już dziś wielkimi zgłoskami zapisują się w historii futbolu. Los chciał, że 53 lata od ostatniego występu dwóch polskich klubów w ćwierćfinałach Europejskich Pucharów ponownie naszym ekipom przyjdzie mierzyć się z zespołami z Anglii i Hiszpanii.
Dziś do Warszawy przyjeżdża Chelsea FC. Enzo Fernandez, Christopher Nkunku Cole Palmer, cała ta londyńska szajka… o klasę lepsza niż przed rokiem, wydaje się, że w rozgrywkach LKE nie ma kto jej zagrozić. W dodatku Legia zagra bez Marca Guala i Bartosza Kapustki. Będzie jeszcze ciężej.
Jagiellonia Białystok z kolei odwiedzi Sevillę. Po jednej stronie Antony, po drugiej Afimico Pululu. W Betisie Adrian, w szeregach Jagi Sławek Abramowicz. Z jednej strony Manuel Pellegrini, z drugiej Adrian Siemieniec.
Futbol pisze piękne scenariusze. Ten z tego roku szczególnie nam, Polakom, przypadł do gustu. Dotychczasowe historie polskich ekip w Europie nie kończyły się jednak happy endem. Jedynie sformułowaniem, że było blisko, od zrobienia czegoś wielkiego. Nie będzie łatwo tego zmienić. Sezon 2024/2025 w wykonaniu polskich drużyn w Europie już leży na tym samym regale co kampania 1970/1971. Stajemy przed szansą, by przenieść go na półkę wyżej. Tego sobie życzmy, trzymajmy kciuki. Cieszmy się rzeczywistością namalowaną przez polską piłkę klubową – wreszcie nie jest szara i przygnębiająca, a kolorowa i emanująca nadzieją.